piątek, 9 września 2016

Drzwi wewnętrzne

Wracając do wykończenia mieszkania i jego stałych elementów... drzwi wewnętrzne! Temat wcale nie taki rozległy, bo szybko zdecydowaliśmy się na model który chcemy. Oboje byliśmy przekonani, że muszą być białe i pełne. Bez szybek, wzorów, żłobień, czegokolwiek. A najlepiej żeby maksymalnie wpoiły się w ścianę - to oczywiście, jak pewnie się domyślacie był wymóg A.
I udało się.
Nie za bardzo rzucają się w oczy. Czasami jak ktoś do nas po raz pierwszy przyjdzie to pyta się czy salon z kuchnią to jedyny pokój. W pierwszym momencie nie zauważa trzech klamek wystających ze ściany :) Oczywiście kolor robi swoje - białe ściany, białe drzwi, ale... ważne jest to, że to modele bezprzylgowe, a więc mają ukryte zawiasy. Jest tylko nie za duża rama i skrzydło. Te, które prowadzą do łazienki, są "normalne" (przylgowe), ale jako, że otwierają się do środka, to ich zawisy właśnie tam się znajdują - w łazience.
Za taki luksus trzeba dopłacić. Skrzydło jak skrzydło, cena ta sama. Ale rama bezprzylgowa kosztuje nawet 3 razy więcej od zwykłej. Mówię oczywiście o jednej z tańszych firm  - PORTA - to ta, którą my wybraliśmy.  Jak spojrzeliśmy na ofertę innych, to szybko wyrzuciliśmy katalogi.


To prawie by było na tyle... ale są jeszcze klamki! Wybranie ich było totalnie spontaniczne. Mniej więcej wiedzieliśmy czego chcemy - żeby rozeta była kolista. Pewnego dnia, mając dość niezamykanych drzwi do łazienki i sypialni i goszcząc przez kilka dni dwójkę gości, zaproponowałam im, moim drogim dziewczynom E. i M., żebyśmy pojechały je po prostu kupić. I tak zrobiłyśmy. Kierunek na OBI, klamki + rozety nie wyszły drożej niż 80 zł.. Stwierdziłyśmy, że skoro je już mamy to podejmiemy się montażu. Efekt końcowy jest wysoce zadowalający, ale nasze manewry przy drzwiach w między czasie były dosyć niepokojące, ale A. nic o tym nie wie, więc ciiiiii!



niedziela, 4 września 2016

Stół do jadalni

Jak zaczęliśmy renowacje - to na całego! W między czasie odnawiania krzeseł, kupiliśmy stół. Z PRL-u oczywiście. Meble na olx oglądam regularnie, wstyd się przyznać, ale kilka razy dziennie! Mam już stale używane filtry, tak aby nie umknęła mi żadna super okazja :)
Po stół jechaliśmy do miejscowości oddalonej od naszej o około 40 minut; do końca nie wiedzieliśmy co zastaniemy na miejscu - czy opis będzie zgodny ze stanem rzeczywistym. No i nie do końca był. Facet, który nam go sprzedał także zajmuje się odnawianiem mebli. Zostaliśmy zaproszeni do jego warsztatu, z którego głębi wygrzebał mebel - niestety z dużą rysą na blacie, którą sam ówczesny właściciel był szczerze zaskoczony. Nieodpowiednio go przechowywał. Ja byłam dość mocno zawiedziona, ale A. od razu się w nim zakochał i powiedział, że mimo to bierzemy. Mnie oczywiście dopiero cena po negocjacji przekonała. Stanęło na 120 zł.
A więc, stół jest rozkładany, może mieć długość nawet 205 cm. Złożony, czyli taki jaki na co dzień używamy to 120 cm.; w zupełności wystarczający nawet dla sześciu osób. Oprócz rysy jego stan jest w porządku, oczywiście posiada ślady użytkowania - każdy z nas je ma lub będzie miał po tylu latach ;)




Blat nawiązuje do stolika okolicznościowego - też ma orzechową okleinę, niedokładnie tę samą, ale jakby jej kontynuację. Jak wcześniej już pisałam, krzesła dołączyły do naszej rodziny jako pierwsze, a więc to do nich dobieraliśmy stół. Jego wykończenie także musiało do nich pasować. Postawiliśmy na białą skrzynię i szare nogi. Biały to ten, którego użyliśmy do nóżek wspomnianego wcześniej stolika, a szary to ten sam, którym pomalowane są krzesła (farby Luxens, biała satynowa i mat antracyt).
Pracę zaczęliśmy od rozłożenia go. A. przeszlifował elementy, które miały być poddane malowaniu. Szlifowana politura strasznie śmierdziała klejem! Dobrze, że nasza łazienka vel warsztat, jak to N. określiła, jest wentylowana. Po zmatowieniu zabezpieczył blat taśmą, a ja nałożyłam dwie warstwy farby. Kolejnego dnia okazało się, że skrzynia powinna być jeszcze raz potraktowana białym i tak też zrobiłam. Szare nóżki natomiast pomalowałam jeszcze lakiero-bejcą Vidaron (bezbarwna, satynowa) - zdjęcia poniżej zrobiłam przed wykonaniem tej czynności, więc końcowy efekt jest minimalnie inny. Na koniec przykleiliśmy podkładki na nogi i gotowe!


Do potem!:)

czwartek, 1 września 2016

Krzesła

Nasze sześcioraczki zdobyliśmy już dawno temu, bo we wrześniu 2015. Musiały rok odstać by doczekać się renowacji. 
Pamiętam, że decyzja o ich kupnie była na maksa spontaniczna. To był ten czas, kiedy znajdowaliśmy się w szale krzesłowym - podobało nam się każde stare krzesło, a te 6 znaleźliśmy na olx za super cenę 20 zł./sztuka. To krzesła z lat 60-tych projektu Zielińskiego. A. wysłał mi link, a ja 10 minut później byłam w drodze do sprzedawcy. Przez cały okres budowy mieliśmy je stopniowo odnawiać, ale natłok innych obowiązków sprawił, że wylądowały na długie miesiące w piwnicy. Owszem, była chwila, że wzięłam jedno z nich i traktowałam szlifierką oscylacyjną, ale poddałam się przy w połowie wyszlifowanym meblu. Lakier, którym były pokryte był niemal nie do zdarcia!



I tak sobie odpuściliśmy pracę nad meblami. Kupując kolejne elementy wystroju domu, A. stwierdził, że te krzesła to była pomyłka, już mu się nie podobają, są za niskie, on chce inne. Ja wciąż byłam w nich zakochana, więc przekonywałam go, że to dobry pomysł żeby je zostawić (myślę, że jeszcze do miesiąca temu nie był pewien czy to dobra decyzja). W jednym musiałam mu przyznać rację - te krzesła są trudne, tzn. są na tyle "wymyślne", że dopasowanie do nich stołu jest wyzwaniem. Ale jako że były w naszej rodzinie pierwsze, to stół będzie musiał się poświęcić ;)


Z piwnicy wyciągnęliśmy je w maju, gdy się przeprowadziliśmy i gdy zaczęły odwiedzać nas tłumy gości. Postawione przy starym stole, którego używaliśmy także na budowie, nie wyglądały, ale spełniały swoją funkcję. W tym czasie wymyśliliśmy, że dobrze gdyby miały kolor antracytu, tak jak nasze krzesło dziewczynka (tak je teraz nazywamy). Któregoś dnia, bardzo niedawno, zdecydowaliśmy się z A. poszukać materiałów obiciowych - chcieliśmy żeby krzesła miały wzory, były kolorowe, a najlepiej żeby każde było inne. Niestety, i to co było w sklepach i w internetach bardzo nas zawiodło. Zdecydowaliśmy się więc na dwa materiały o tej samej strukturze, ale w innych kolorach.


I zaczęło się odnawianie! Krzesła nie musiały być wyszlifowane do zera ze względu na zaplanowany na nich kolor; ważne żeby ich powłoka była zmatowiona - tylko tak farba może się dobrze przyczepić. A. przecierał ich kolejne elementy, a ja dwukrotnie pokryłam je farbą Luxens, matową, kolor antracyt. Już trzykrotnie była przez nas używana - do wspomnianego wcześniej odratowanego krzesła i do nóżek stolika okolicznościowego. Mimo kilkukrotnego krycia farba jest wydajna - to cały czas ta sama puszka! Ramę każdego krzesła pomalowałam jeszcze lakiero-bejcą Vidaron (bezbarwna, satywnowa), którą miałam pod ręką. Po pierwsze wyostrzyła ona wizualnie krawędzie, a poza tym sprawiła, że stało się one dużo przyjemniejsze w dotyku i mniej porowate - zdjęcia poniżej zostały zrobione przed ta ostatnią warstwą, ale na pewno, w przyszłości, aktualne zdjęcia się pojawią.


Po raz pierwszy tapicerowaliśmy krzesła. Nie była to zaawansowana robota, bo nie wymienialiśmy gąbki ani innych elementów  - jedyne co robiliśmy to nałożyliśmy nowy materiał. Najpierw zmierzyliśmy siedzisko na tkaninie, odrysowaliśmy je i wycięliśmy. Następnie naciągając tkaninę zszyliśmy ją na każdym boku. Najgorsze okazały się rogi. Myśleliśmy, że Internet poratuje nas trochę i poda jakiś genialny pomysł jak je spiąć aby nie powstała żadna fałdka. Niestety, dwie zakładki były konieczne. Na końcu zszyliśmy dokładnie każdy bok jeszcze raz dociągając materiał.  Ostatni element - przyklejenie dociętych podkładek, żeby krzesło nie rysowało nam podłogi. I tyle!


Zostało nam jeszcze trochę materiału. Nada się na poduszki :)