niedziela, 27 września 2015

Przebudowa klatki

Adaptacja poddasza na mieszkanie wydaje mi się czasami trudniejszym zadaniem niż wybudowanie domu od początku. Jeśli projekt powstaje na zupełnie niezagospodarowanym terenie, to możemy spełnić właściwie każdy nasz pomysł - od tego jakich materiałów użyjemy, po umiejscowienie łazienki i aż do określenia wysokości dachu. Nasze przedsięwzięcie nie pozostawia nam aż tyle pola do manipulacji.

Adaptowany przez nas strych będzie miał około 65m2 powierzchni użytkowej (licząc po podłodze przekroczymy 75m2). Zdecydowanie większą część tej powierzchni stanowi jedno pomieszczenie poddasza - pozostałe "metry" dobraliśmy sobie z suszarni naszych sąsiadów, przeznaczając je na łazienkę. Jako, że w bloku od 59 lat istnieją już wszystkie instalacje, to pewne kwestie są narzucone - umiejscowienie  ścieków i bieżącej wody (łazienka i kuchnia), wybór materiałów do budowy (czym lżejsze tym lepsze), brak możliwości naruszenia kominów oraz, ze względu na zabranie części pomieszczenia sąsiadów - przebudowa klatki.

Tym ostatnim chciałabym się właśnie dzisiaj zająć.
Trudny, naprawdę trudny to był temat i bardzo się cieszymy, że mamy go za sobą. Ale od początku.
Klatkę należało przebudować w ten sposób, aby nasi sąsiedzi mogli wciąż korzystać ze swojej części poddasza oraz abyśmy my mogli zrobić wejście do łazienki. Postawienie nowych ścian było jedyną opcją, gdyż rozciągający się na kilka metrów komin uniemożliwiał jakiekolwiek inne połączenie obu strychów. Architekt wraz z konstruktorem opracowali dość skomplikowane (jak dla nas laików) rozwiązanie - należało podeprzeć strop klatki (czyli naszą antresolę), powoli zburzyć dwie ściany i na ich miejscu wybudować nowe, przy czym wspomniany strop powinien być jeszcze zabezpieczony od dołu czteroma metalowymi teownikami.
Czyli w sumie dalej nie wiedzieliśmy jak się do tego zabrać, bo: czym to podeprzeć i jak?  jak burzyć tę ścianę żeby strop się nie zawalił? jak zdemontować dwie pary drzwi? jak przełożyć przeszkadzające kable z prądem? co to są teowniki i skąd to wziąć? czym jest poroże nad drzwiami, o którym wszyscy mówią - sorry nadproże, oczywiście że chodziło mi o NADPROŻE! i wiele wiele innych.
Z podporą przyszedł na pomoc mój ojciec, który załatwił metalowe stemple. Ich umiejscowienie wielokrotnie dyskutowaliśmy z przeróżnymi "majstrami" i ostatecznie strop został podparty. Rodzinna pomoc na tym etapie była mocno uskuteczniana - to wujkowie przekładali nam elektrykę i spawali metalowe teowniki.
Wciąż jednak pozostawała do rozstrzygnięcia najważniejsza sprawa - kto i z czego przebuduje te ściany?
To było nasze, a właściwie moje, pierwsze starcie z budowlańcami. A. chodził do pracy, a ja przyjmowałam kolejnych "specjalistów". W tym czasie najczęściej słyszałam po wejściu na strych następujące wyrażenia: od młodszych fachowców - o kur**, ja pierdo** ale tu roboty, od starszych - a będzie se to pani ocieplać, jakieś okna wstawiać? - prosiłam ich o przebudowanie ściany, a nie o zabawę w dekarzy. Tak więc, Ci pierwsi szybko wymiękali, nawet gdybyśmy chcieli ich zatrudnić (choć taka myśl nie przeszła nam przez głowę), to nie byli zainteresowani pracą, ci drudzy natomiast, robili ze mnie głupiutką kobietkę, co to chce mieszkać pod gołą dachówką. Po dwóch tygodniach (i o dwa tygodnie za długo), zrobiliśmy wywiad środowiskowy w poszukiwaniu kogoś odpowiedniego - ku naszemu zdziwieniu i uciesze znaleźliśmy solidnego fachowca, który na dodatek mieszka w tej samej klatce :) Szybko zaczęliśmy działać - ustaliliśmy i kupiliśmy materiały (zostałam specjalistką w doborze bloczków betonowych i kupowaniu drzwi przeciwpożarowych - panowie z OBI do tej pory mi się kłaniają, A. w tym czasie był w pracy zarabiając na powyższe), zatrudniliśmy kolegów do ich wniesienia i praca ruszyła. My zajęliśmy się burzeniem istniejących ścian i odzyskiwaniem cegieł oraz starych nadproży, a fachowiec już właściwą budową i wstawianiem drzwi - sąsiedzi mają już swoje, nowe, choć wciąż ich część nie jest oddzielona od naszej. My, póki co, prowizorycznie wstawiliśmy sobie stare drzwi z obawy przed zniszczeniem tych, które w przyszłości będą wejściowymi. Kilka dni i klatka została przebudowana. Jak na razie to najfajniejszy z zakończonych etapów - każdy postawiony bloczek bardzo nas cieszył, bo był oznaką tego, że w końcu przestaliśmy rozwalać i zaczęliśmy budować :)


piątek, 25 września 2015

Cegły


Wczorajszy dzień przyniósł nam bardzo dobre informacje, na które czekaliśmy już właściwie trzeci miesiąc. Zostałam przyjęta na studia doktoranckie, więc jedna z niewiadomych pt: co dalej, została wyjaśniona :) 


Wracając do strychu. Chyba jeszcze o tym nie wspominałam, ale będziemy mieli coś w stylu antresoli - będzie ją tworzył strop klatki schodowej. Niestety pomieszczenie będzie stosunkowo małe, nadające się na mini sypialnię lub schowek, raczej nie będzie się tam dało stanąć wyprostowanym. Lepsze jednak to niż nic :) 

W trakcie tego jak wyburzaliśmy podłogę, pozbywaliśmy się też dwóch ścianek, które nie będą nam potrzebne - jedną z nich tworzyło "przepierzenie" oddzielające antresolę od strychu (ścianka ta tworzyła w przeszłości zabezpieczenie przed złodziejami), drugą był natomiast zabudowany kawałek, który należało wyburzyć żeby zrobić miejsce na wentylację i przejście do przyszłej łazienki.
Jako, że na tym etapie wiedzieliśmy już, że będziemy murować konstrukcyjny słupek, postanowiliśmy wykorzystać do niego stare cegły, które ze względu na jakość i oldschoolowy wygląd, chcemy pozostawić odkryte, jako element dekoracji mieszkania. Należy dodać, że cegły te mają już niemal 60 lat, ale ich stan jest więcej niż zadowalający :) Tak też skuwanie ścian było czynnością delikatną na tyle na ile się dało, zależało nam na tym, że odzyskać jak najwięcej materiału. "Przepierzenie", o którym wspominałam było wykonane około 10 lat temu z pustej cegły, początkowo mieliśmy także pomysł, aby ją zachować, ale jej jakość była tak marna, że rozpadała się w rękach. Nie mniej jednak, A. stworzył ciekawą animację z rozbiórki :)
Poniżej kilka zdjęć, a o wyburzaniu pozostałych ścian w kolejnym poście :)



środa, 23 września 2015

O dwóch miesiącach harówy, czyli o skuwaniu podłogi

Przedyskutowałam sprawę z A.
Miałam wątpliwości dotyczące kolejnych postów - ustaliliśmy, że logiczniej będzie jeśli na razie napiszę o tym co na strychu już zostało zrobione, dobijając do "dnia dzisiejszego", a potem zajmę się tym wszystkim co się "dookoła" strychu dzieje.

Tak też, dzisiejszy post będzie traktował o etapie naszej budowy (a raczej rozbiórki), przy którym pobiliśmy wszelkie możliwe rekordy przeklinania i picia piwa - czyli o skuwaniu podłogi.

Decyzję o tym jak pozbyć się starego podłoża i czy w ogóle się go pozbywać, podejmowaliśmy stosunkowo długo. Trzeba było przemyśleć wiele kwestii. Na początku pojawiło się pytanie o sens całej czynności, ale tutaj długo się nie wahaliśmy - istniejąca podłoga strychu była nierówna i zrobiona niedokładnie, a więc i tak trzeba byłoby zaopatrzyć ją w nową wylewkę, co zarówno obciążałoby strop, jak i sprawiłoby, że wchodzilibyśmy do mieszkania "pod górkę", na stopień.

Pierwsza decyzja była za nami - tak, skuwamy starą podłogę.
Kolejnym krokiem było wymyślenie jak to zrobimy. Czerpiąc z doświadczeń osób, które strychy już adaptowały na mieszkania, stwierdziliśmy, że będzie to tydzień roboty, jeden kontener gruzu, kilku kolegów do pomocy. Myliliśmy się ogromnie. Rzeczywiście, gdyby nasza podłoga była taka jak podłogi naszych doradców, pewnie wyrobilibyśmy się w powyższych założeniach, ALE po bliższym się jej przyjrzeniu okazało się, że strop strychu został ocieplony, co oznaczało następujące warstwy do wyniesienia: polepa (około 7 cm. twardej gliny), folia izolacyjna, styropian (około 5 cm.), wylewka (około 5 cm.), która była zbrojona stalową siatką. Tak, nasi doradcy mieli tylko pierwszą, 7 cm. warstwę materiału, któremu lepsza łopata dawała radę.
Jak już zaczęliśmy się w tym babrać i metr kwadratowy podłogi był wybrany, to trzeba było dokończyć rozbiórkę. I tak przez dwa miesiące pracowaliśmy dzień w dzień: moja mama, przygotowująca posiłki dla całej armii pracowników, mój tata, który skuwał wylewkę młotem pneumatycznym, A. i ludzie, bez których by się to nie udało - czyli nasi najlepsi znajomi - którzy przekopywali gruz i spuszczali go tysiącem wiader przez dziurę z dachu do kontenera, no i ja, pracująca na równi z chłopakami przy ładowaniu gruzu do kolejnych wiader.

Kolejnym etapem było posprzątanie kurzu, który został po całej robocie i ściągnięcie pajęczyn, które uwidoczniły się przy świetle dziennym (nie wiedzieliśmy z A., że ściąganie dachówek jest takie proste:)). Wtedy co wyżsi znajomi stawali na drabinach i czyścili belki, a pozostali zamiatali ścianki kolankowe, kominy i podłogę. Pozostawał jeszcze jeden problem - styropian, który stał popakowany w dziesiątkach worków na połowie powierzchni strychu. Nie opłacało się go wyrzucać do kontenera, bo tyle go było, że trzeba byłoby domówić jeszcze z dwa, więc jedyną opcją był wywóz do punktu segregacji odpadów i zapłata za jego odbiór. Udało nam się pożyczyć małą ciężarówkę i wywieźć, dwoma kursami, zalegający styropian. Sama procedura nie była skomplikowana, ale chyba nigdy nie zapomnę bólu nóg, który towarzyszył znoszeniu worków po schodach i wchodzeniu po kolejne. Kilkadziesiąt wielkich worów i trzecie piętro nie jest najlepszym połączeniem.

To był naprawdę ciężki czas. Każda z wymienionych osób pracowała zawodowo, a po pracy lub przed nią przychodziła nam pomagać. Nie wiem, na prawdę nie wiem, jak kiedykolwiek zdołamy się za to odwdzięczyć. Ale wiem, że od dłuższego czasu nieustannie myślę nad organizacją epickiej parapetówki! To znaczy, belkówki, bo parapetów (całe szczęście!!) nie będzie:)

I tak z tygodnia pracy zrobiło się dwa miesiące, z jednego kontenera cztery. Niezliczenie wiele razy powtarzałam A., że jesteśmy głupki, że nie wzięliśmy do tego firmy, bo i by było szybciej i nie umieralibyśmy każdego dnia z przemęczenia. Ale teraz, około miesiąca później, jesteśmy z siebie dumni i zadowoleni z kasy, która została w kieszeni:)


wtorek, 22 września 2015

Sprzątanie strychu

Strych pochłania nas w całości. Ostatnimi czasy 90% naszych rozmów stanowią grzejniki, kotły gazowe, płyty gipsowe i wełna skalna. Jakkolwiek dziwne się to może wydawać, tematy te sprawiają nam przyjemność, bo ich podejmowanie oznacza, że już coraz bliżej stanu surowego zamkniętego naszego mieszkania :) Nie mniej jednak, aby do tych rozmów mogło dojść, musieliśmy przejść wiele innych etapów. I o jednym z nich będzie dzisiejszy post.

Zgodnie z tym co pisałam poprzednio, czas oczekiwania na kolejne pozwolenia na adaptację rozciągnął się na kilka miesięcy. Mieliśmy szczęście, że mój tata posiadał klucz do kłódki, która zamykała drzwi naszego przyszłego mieszkania. W związku z tym, kiedy tylko czuliśmy ochotę, mogliśmy tam pójść z latarką i pomyśleć o tym jak chcielibyśmy je podzielić na pomieszczenia, jak przebudować i jak urządzić. Wtedy też powstawały pierwsze schematyczne rysunki, chcieliśmy zwymiarować pomieszczenie i zaproponować swoją wizję architektowi, który tworzył nam projekt. Jako, że oboje jesteśmy bardzo uparci, wspomniany architekt nie miał z nami łatwo, szybko odrzuciliśmy jego propozycje podziału mieszkania na kilka małych pokoi. Koniec końców zrobił dokładnie tak jak chcieliśmy - jeśli coś będzie niefunkcjonalne, będziemy sami sobie winni :)


Czas oczekiwania na dokumenty wykorzystaliśmy także na sprzątanie strychu. Kilkanaście lat temu z naszego bloku wyprowadzili się sąsiedzi, którzy w przeszłości użytkowali tę przestrzeń - służyła im za graciarnię. Zostawili nam w spadku m.in. dwa tapczany, kilka par butów, podręczniki do szkoły podstawowej, zabawki, sznurki na pranie, kwietniki i wiele innych.
Sprzątanie to zajęło A. i mojemu bratu kilka dni, ja w tym czasie studiowałam w innym mieście i jeszcze nie brudziłam rąk pracą :) Pamiętam, że bardzo się wtedy cieszyliśmy ze zrobionego porządku, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że za niecałe dwa miesiące zrobimy tam bałagan kilkakrotnie potężniejszy od zastanego ;) Ale o tym następnym razem!


Jakość zdjęć bardzo słaba, ale trudno zrobić dobre zdjęcie w jednej dłoni trzymając aparat w postaci komórki, a w drugiej latarkę ;)

poniedziałek, 21 września 2015

O tym jak podjęliśmy decyzję o adaptacji strychu

Ostatnio czuję się dużo bardziej komfortowo w tematyce naszego przyszłego mieszkania niż ślubu. Może trochę to dziwne, w końcu jestem dziewczyną, która o ślubie zawsze marzyła, ale TEN dzień niestety od dłuższego czasu bardziej mnie przeraża niż cieszy. Nie boję się być w centrum zainteresowania (w przeciwieństwie do A.), ale organizacja ślubu i wesela, gdzie 50% gości jest przyjezdnych to skomplikowane przedsięwzięcie, któremu póki co nie mamy czasu się poświęcić, a więc zamiast sprawiać radość, przyczynia się do niepokoju, że nie zdążymy.

Więc o strychu dziś mowa.
Opowieść należałoby zacząć od września zeszłego roku, kiedy to stwierdziliśmy, że adaptacja poddasza może być ciekawą alternatywą dla mieszkania. Ciekawszą estetycznie oraz, nie ukrywajmy, finansowo. Zrobiliśmy obchód po znajomych i znajomych znajomych, którzy posiadają strychy zaadaptowane na mieszkania i zostaliśmy zauroczeni. Możliwości aranżacji poddasza są nieograniczone. Po prawdzie, żadne z mieszkań, które widzieliśmy nie było zgodne z naszym gustem, a to co nam się podobało to pojedyncze elementy: skosy, więźba dachu, okna połaciowe, tarasy dachowe, antresole, lukarny.
A. to inżynier z artystyczną smykałką, M., czyli ja, miłośniczka loftów i niezagraconych pomieszczeń. My to przeciwnicy firanek i parapetów - połączenie tych właściwości sprawiło, że decyzja była jednoznaczna: adaptujemy poddasze.
Znalezienie właściwego strychu nie było trudne, powiem więcej, był on nam podany jak na tacy. Wieloletnie walki moich rodziców przeciwko kolejnym deweloperom się opłaciły. W ich bloku, przez dziesiątki lat, czekało nasze przyszłe mieszkanie.

W listopadzie 2014 r. dostaliśmy pierwsze pozwolenie. Pozwolenie to pozwoliło nam ubiegać się o kolejne pozwolenia, które zbieraliśmy do połowy czerwca tego roku :) Nie mieliśmy żadnych opóźnień, ta procedura po prostu tyle trwa, tym bardziej, że nasze osiedle jest zabytkowe, więc cała sprawa rozciągnęła się na jeszcze więcej organów władzy niż standardowo.

Czas oczekiwania na kolejne zgody nie był jednak straconym, wtedy to ustaliliśmy pewną wizję aranżacji naszego przyszłego mieszkania, która co prawda kilkakrotnie już zmieniła swoje szczegóły, ale ogólny zarys został taki sam - ma być jasno, przestrzennie, nowocześnie.
Pierwsza wizyta na strychu

Jak napisać pierwszy post?

Domyślam się, że gdybym wpisała pytanie zawarte w tytule tego posta do wyszukiwarki, to w wynikach znalazłoby się kilka dobrych rad odnoszących się właśnie do tego jak rozpocząć blogowanie.
Niestety, nie jestem cierpliwa, nie lubię długo się do czegoś przygotowywać. Wolę działać dosyć szybko, tak żeby w ciągu pięciu minut po pojawieniu się pomysłu doszło do jego realizacji - czytanie poradników nie jest dla mnie. Nuda, nuda, nuda.

Tak więc, nie wiem jak pisać bloga. Nie wiem co powinno być w pierwszym poście. Nie wiem do kogo chcę trafić. Nie wiem o czym dokładnie chcę pisać. Nie wiem jak nazwać boga - mam nadzieję, że wpisaną nazwę da się zmienić (?).

Z drugiej strony, poza tymi wszystkimi rzeczami, których nie wiem, wiem to, że wraz z moim A. znaleźliśmy się w dziwnym momencie życia kiedy to bardzo dużo się dzieje, kiedy zakończył się pewien etap i rozpoczął nowy. Taki, o którym nic nam nie wiadomo.

Bierzemy ślub. Adaptujemy strych na mieszkanie. Zaczynamy karierę zawodową.

Trzy dalekosiężne przedsięwzięcia. O ile pierwsze dwa posiadają daty realizacji, ostatnie przeraża niewiadomą w tym względzie.

Może blog ma być dziennikiem? Takim uporządkowaniem myśli, zebraniem pomysłów? Na pewno pełni funkcję terapeutyczną, bo ktoś tak niecierpliwy jak ja ciężko radzi sobie z odległymi datami.

Chyba warto chociaż spróbować go pisać, zebrać gdzieś te wszystkie budownicze i ślubne inspiracje, doświadczenia związane z pracą i jej poszukiwaniem, choćby po to żeby za jakiś czas wrócić i porównać jak było i jak jest.