środa, 23 września 2015

O dwóch miesiącach harówy, czyli o skuwaniu podłogi

Przedyskutowałam sprawę z A.
Miałam wątpliwości dotyczące kolejnych postów - ustaliliśmy, że logiczniej będzie jeśli na razie napiszę o tym co na strychu już zostało zrobione, dobijając do "dnia dzisiejszego", a potem zajmę się tym wszystkim co się "dookoła" strychu dzieje.

Tak też, dzisiejszy post będzie traktował o etapie naszej budowy (a raczej rozbiórki), przy którym pobiliśmy wszelkie możliwe rekordy przeklinania i picia piwa - czyli o skuwaniu podłogi.

Decyzję o tym jak pozbyć się starego podłoża i czy w ogóle się go pozbywać, podejmowaliśmy stosunkowo długo. Trzeba było przemyśleć wiele kwestii. Na początku pojawiło się pytanie o sens całej czynności, ale tutaj długo się nie wahaliśmy - istniejąca podłoga strychu była nierówna i zrobiona niedokładnie, a więc i tak trzeba byłoby zaopatrzyć ją w nową wylewkę, co zarówno obciążałoby strop, jak i sprawiłoby, że wchodzilibyśmy do mieszkania "pod górkę", na stopień.

Pierwsza decyzja była za nami - tak, skuwamy starą podłogę.
Kolejnym krokiem było wymyślenie jak to zrobimy. Czerpiąc z doświadczeń osób, które strychy już adaptowały na mieszkania, stwierdziliśmy, że będzie to tydzień roboty, jeden kontener gruzu, kilku kolegów do pomocy. Myliliśmy się ogromnie. Rzeczywiście, gdyby nasza podłoga była taka jak podłogi naszych doradców, pewnie wyrobilibyśmy się w powyższych założeniach, ALE po bliższym się jej przyjrzeniu okazało się, że strop strychu został ocieplony, co oznaczało następujące warstwy do wyniesienia: polepa (około 7 cm. twardej gliny), folia izolacyjna, styropian (około 5 cm.), wylewka (około 5 cm.), która była zbrojona stalową siatką. Tak, nasi doradcy mieli tylko pierwszą, 7 cm. warstwę materiału, któremu lepsza łopata dawała radę.
Jak już zaczęliśmy się w tym babrać i metr kwadratowy podłogi był wybrany, to trzeba było dokończyć rozbiórkę. I tak przez dwa miesiące pracowaliśmy dzień w dzień: moja mama, przygotowująca posiłki dla całej armii pracowników, mój tata, który skuwał wylewkę młotem pneumatycznym, A. i ludzie, bez których by się to nie udało - czyli nasi najlepsi znajomi - którzy przekopywali gruz i spuszczali go tysiącem wiader przez dziurę z dachu do kontenera, no i ja, pracująca na równi z chłopakami przy ładowaniu gruzu do kolejnych wiader.

Kolejnym etapem było posprzątanie kurzu, który został po całej robocie i ściągnięcie pajęczyn, które uwidoczniły się przy świetle dziennym (nie wiedzieliśmy z A., że ściąganie dachówek jest takie proste:)). Wtedy co wyżsi znajomi stawali na drabinach i czyścili belki, a pozostali zamiatali ścianki kolankowe, kominy i podłogę. Pozostawał jeszcze jeden problem - styropian, który stał popakowany w dziesiątkach worków na połowie powierzchni strychu. Nie opłacało się go wyrzucać do kontenera, bo tyle go było, że trzeba byłoby domówić jeszcze z dwa, więc jedyną opcją był wywóz do punktu segregacji odpadów i zapłata za jego odbiór. Udało nam się pożyczyć małą ciężarówkę i wywieźć, dwoma kursami, zalegający styropian. Sama procedura nie była skomplikowana, ale chyba nigdy nie zapomnę bólu nóg, który towarzyszył znoszeniu worków po schodach i wchodzeniu po kolejne. Kilkadziesiąt wielkich worów i trzecie piętro nie jest najlepszym połączeniem.

To był naprawdę ciężki czas. Każda z wymienionych osób pracowała zawodowo, a po pracy lub przed nią przychodziła nam pomagać. Nie wiem, na prawdę nie wiem, jak kiedykolwiek zdołamy się za to odwdzięczyć. Ale wiem, że od dłuższego czasu nieustannie myślę nad organizacją epickiej parapetówki! To znaczy, belkówki, bo parapetów (całe szczęście!!) nie będzie:)

I tak z tygodnia pracy zrobiło się dwa miesiące, z jednego kontenera cztery. Niezliczenie wiele razy powtarzałam A., że jesteśmy głupki, że nie wzięliśmy do tego firmy, bo i by było szybciej i nie umieralibyśmy każdego dnia z przemęczenia. Ale teraz, około miesiąca później, jesteśmy z siebie dumni i zadowoleni z kasy, która została w kieszeni:)


1 komentarz: